Loading...

Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego


Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego

 Z Tomaszem Orliczem, wieloletnim dziennikarzem telewizyjnym, dokumentalistą  i lektorem, odznaczonym Srebrnym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Wolności i Solidarności, rozmawia Marcin Bradke

 Jak się zaczęła Twoja przygoda z Solidarnością w sierpniu 1980 r.?

Wiesz, jak wygląda praca w programach informacyjnych, chwytasz wszystko, co się dzieje. Wtedy było podobnie, choć działo się więcej. Jak się zaczęło w zajezdni przy Grabiszyńskiej we Wrocławiu, ruszyliśmy natychmiast. Pierwsza pojechała tam z kamerą Baśka Trzeciak, potem reszta naszego bractwa – Piotrek Załuski, Andrzej Pasierski, Sławoj Nowak, ja i jeszcze parę osób. Najpierw chcieliśmy wywąchać, o co w ogóle chodzi, a potem – kiedy już wiedzieliśmy i poznaliśmy ludzi – chcieliśmy te wydarzenia relacjonować. Nasza grupa, przy cichej aprobacie ówczesnego redaktora naczelnego wrocławskiej telewizji Mietka Zawadowskiego, starała się więc nie tyle przemycać wiadomości na antenę (bo dyżurny cenzor nadal czuwał), ile dbać o to, by w programach informacyjnych ośrodka zawsze były bieżące, gorące informacje z miasta i regionu. Informacje o strajkach, informacje o tym, że ludzie są wkurzeni, mają dosyć i chcą zmian, by w miarę normalnie żyć. Takie było nastawienie sporej grupy dziennikarzy, także – jak Basia Trzeciak i Sławoj Nowak – partyjnych, ale działających w tzw. „poziomych strukturach” PZPR.

Jak się w tym wszystkim odnalazłeś? Ty – Tomasz Orlicz – dziennikarz lokalnej telewizji. Poczuwałem się do relacjonowania tego, co widzę i co słyszę. Oczywiście nie zawsze było to zgodne z linią programową całej TVP. Udało mi się jednak tak lawirować, żeby informacje, na upublicznieniu których mi zależało, znalazły się na antenie. Taka była potrzeba chwili. W końcu grupa, o której wspomniałem, znalazła się pod lupą Służby Bezpieczeństwa.

Kiedy wstąpiłeś do NSZZ „Solidarność”?

Jesienią 1980 r., gdy Związek został formalnie zarejestrowany.

Jak przynależność do Solidarności wyglądała w TVP? Czy wszyscy do niej należeli i w niej działali?

Sporo osób należało, ale było wielu ostrożnych, traktujących rzecz całą z dystansem. Uważali chyba, że jest to fala, która przeminie i wróci stare. Być może złe, ale stare i znane.

Czy bardzo się zaangażowałeś w działalność?

Nie. Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego. Moje działanie polegało jedynie na obecności antenowej, no i trochę na działalności pozaantenowej, polegającej na zbieraniu informacji i gromadzeniu czegoś, co nazwałbym „gorącym archiwum”, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że cała ta historia prędko się nie skończy. I może nie skończyć się dobrze, stąd takie gromadzenie informacji miało swój sens.

Zapomniałem jeszcze o dwóch zaangażowanych kolegach, współpracownikach wrocławskiej telewizji. Wnieśli ogromny wkład w to, co działo się na antenie, realizując reportaże i dokumenty o tak ważnych wydarzeniach, jak choćby strajk wrocławskich kolejarzy. Myślę o Marku Tumidajewiczu i o Piotrze Bielawskim. Wiem na pewno, że w późniejszym czasie Bielawski był związany z „SW”.

W grudniu 1981 r. zostałeś internowany. Mówisz, że nie byłeś jakimś szczególnym działaczem, to dlaczego Cię zatrzymano?

Myślę, że chodzi o coś, co wydarzyło się jakieś dwa lata wcześniej. Po prostu odmówiłem wówczas ubekom współpracy i chyba była to ich zemsta.

Przedstawiono ci jakieś konkretne zarzuty?

Chyba żartujesz. Opowiem ci teraz o samym zatrzymaniu, bo to niezłe jaja były. Przyszli po mnie na ul. Swobodną z 12 na 13 grudnia, ale ja tam od roku nie mieszkałem. Mieszkał Olek Gleichgewicht i jego wygarnęli. Mnie dopadli dopiero po tygodniu. Zostałem uprzedzony, że jestem poszukiwany, więc snułem się tak między mieszkaniem rodziców, przyjaciółmi i kolegami. W końcu pojechałem do siebie po przybory do golenia, bieliznę i ubrania. Okazało się, że cały czas mieli mnie na oku, bo gdy tylko wszedłem, wpadli z odbezpieczoną bronią. Powiedzieli, że wiedzą, gdzie i u kogo byłem, u kogo spałem, a potem zaprosili mnie do białego fiata 125p i zawieźli do takiego przejściowego lokum, w którym musiałem się rozebrać, kucnąć i udowodnić, że z kiszki stolcowej nie wypadają mi pilniki, broń palna, ulotki i co tam jeszcze. To było na Podwalu. Spotkałem tam Basię Trzeciak i Sławka Nowaka. No i jeszcze pewien ubek wręczył mi kartkę i długopis i mówi: „Pisać!”, a ja pytam: „Co?”, on na to: „Pisać na Zawadowskiego” (ówczesnego szefa TVP Wrocław). Nic nie napisałem, ubek zaprowadził mnie do jakiegoś sekretariatu, a tam wręczono mi akt internowania i poprowadzono znów do celi. Tak to trwało do 23 grudnia. Potem trafiłem na Kleczkowską. Na Kleczkowskiej prowadzą mnie korytarzem, a tu nagle chór głosów: „Orlicz, Orlicz z telewizji”. Tam, w kilkuosobowej celi, byłem do wigilii. W wigilię przed południem zapakowano nas do suki i przewieziono do Grodkowa.

A w Grodkowie czekała na Ciebie brać dziennikarska.

A jakże. Był Piotr Załuski, Marek Tumidajewicz, Piotrek Bielawski i koledzy z innych branż – Krzysztof Grzelczyk, Krzysiu Seniuta, Romek Kloc, Olek Gleichgewicht. Byli dziennikarze, prawnicy, historycy, filologowie, historycy sztuki etc. Jednym słowem kwiat inteligencji. Poczułem się wyróżniony.

Pamiętasz sytuacje anegdotyczne?

Tak, ale nie wszystkie były zabawne, na przykład ta: w Grodkowie siedzieliśmy początkowo w ośmioosobowej celi, chyba po zachodniej stronie więzienia. Przez okno widzieliśmy teren za murem, a tam koparkę kopiącą dół. Ryła w ziemi nawet po zapadnięciu zmroku. Byliśmy przekonani, że ten dół jest dla nas. Musieliśmy się w każdej z cel zorganizować – ustaliliśmy, kto trzyma taboret i walnie nim pierwszego zomowca, który się pojawi, co zrobi w tym czasie reszta i jak się będziemy ratować przed wrzuceniem do tego dołu. Oczywiście nic się takiego nie zdarzyło. Po prostu wzniesiono tam nowy budynek. A weselsza historia? Pamiętam, jak pod łóżkiem w jednej z cel pożarliśmy zepsute karpie, które rodzina przysłała mi jeszcze na Kleczkowską na wigilię, więc miały już kilka dni.

I struliście się?

Ty wiesz, że nie. Aura świąteczna nas uratowała (śmiech), a żarliśmy pod pryczą, żeby się nie dzielić z nikim, bo mało ich było.

– Jak zapamiętałeś wigilię oprócz tego, że był to pierwszy dzień pobytu w Grodkowie?

Niedawno rozmawiałem o tym z Piotrem Załuskim. To zadziwiające, co się dzieje z pamięcią. Mówię do Piotra, że nigdy nie zapomnę smaku boczku i fasolki po bretońsku, jaką nas wówczas uraczono. Piotr na to: „Zgłupiałeś? Jaki boczek? Przecież była ryba i kapusta”. W internacie na karteluszkach robiłem codziennie notatki. I jest tam czarno na białym o fasolce i boczku. Załuski też robił zapiski, w których mowa o rybie i kapuście. No i nie wiemy, kto ma rację, a ja cały czas czuję smak tej p...lonej fasolki.

Był jeszcze tort.

Nie można tego pominąć. Piotrek Załuski ożenił się w czasie pobytu w ośrodku internowania, więc do celi trafił ślubny tort. Tort był półpłynny, a tak solidnie podlano go spirytusem, że każdy, kto zjadł niewielki kawałek, już po chwili był nieźle nawalony. Koniec końców towarzystwo się tęgo spiło. Kiedy zaczęliśmy dostawać paczki z Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii, w których były masło, jajka, wędliny, środki higieny itd., klawisze stali się milsi niż dotąd i bardziej ulegli – za tabliczkę czekolady czy puszkę masła można było odwiedzić kumpli w sąsiedniej celi i pograć z nimi w brydża chociażby...

Kiedy Cię wypuścili z internatu?

29 kwietnia. Ogłoszono częściową amnestię i z Gołdapi, Grodkowa i wielu innych ośrodków internowania wypuszczono tych „mniej groźnych”, do których i mnie zaliczono. Po wyjściu zostałem zawezwany przed oblicze nowego naczelnego wrocławskiego Radia i Telewizji Borysa Mokrzyszewskiego, byłego korespondenta z Pragi. Mokrzyszewski postawił mnie w trudnej sytuacji: albo otrzymam trzymiesięczne uposażenie i napiszę podanie o zwolnienie za porozumieniem stron, albo mnie wywalą bez żadnego uposażenia. Zgodziłem się, trzeba było żyć. Rozkręciłem malutką firmę szyjącą worki żeglarskie, a kiedy w grudniu 1982 r. wyszedł z internatu Marek Tumidajewicz, formalnie otworzyliśmy firmę o nazwie Mark&Thomas i z tymi naszymi workami jeździliśmy po całej Polsce po jarmarkach. Przy okazji kontaktowaliśmy się z zaprzyjaźnionymi ludźmi, którzy niekiedy nam coś przekazywali, a my przekazywaliśmy to dalej.

Powrót do telewizji nastąpił...

W maju i czerwcu 1989 r., tuż przed wyborami, współtworzyłem z Andrzejem Pasierskim i Basią Trzeciak Studio „S”, czyli studio wyborcze propagujące kandydatów Solidarności do sejmu kontraktowego. Program powstawał we współpracy z Warszawą i innymi ośrodkami, za przyzwoleniem radiokomitetu. Natomiast zaproszenie do pracy otrzymałem z rąk prezesa Andrzeja Drawicza we wrześniu 1989 r. I zacząłem działać.

Nie żałujesz tych siedmiu lat wyrwanych z dziennikarskiego życiorysu?

Chyba i wtedy, i dziś – z perspektywy moich 72 lat – nie żałuję. Coś za coś.

Nie chciałbyś tego wszystkiego spisać?

Mam cały swój dziennik – „Notatki zza kratki”, jak go nazwałem. Ponadto przed 11 laty zrealizowałem z Bronkiem Bubiakiem duży film o Grodkowie z wypowiedziami osób, których już w sporej części nie ma. Niestety nikt tego filmu nie chciał, nikt nie był nim zainteresowany. Chciałbym, by to się zmieniło.

* * *

Wywiad został zamieszczony w 11 numerze "Dolnośląskiej Solidarności".
Dziękujemy redakcji za umożliwienie przedruku.


50 - 077 Wrocław, ul. Kazimierza Wielkiego 9/501
wroclaw.sdp@gmail.com